Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pelusz i wyszedł z izby. Dokoła, jak okiem sięgnąć, był tylko las i las, drogi nie znał, o dostaniu koni, i mowy być nie mogło. Szedł więc na los szczęścia, aż trafił na jakąś ścieżynę, która go wreszcie doprowadziła do gościńca. Wpadł w tak wielką apatyę, że nic nie czuł, nawet urazy, a tylko myśl o konieczności dostania trzech tysięcy tkwiła niewzruszenie w jego mózgu.
Nareszcie spotkał przejeżdżający wózek polowy, na który się wprosił i dojechał tak do stacyi kolejowej, zkąd dostał się już natychmiast do miasta. Przybywszy, pobiegł, oczywiście, do Gruszy. Grusza oczekiwała właśnie wtedy listu od swego oficera, pragnęła też za wszelką cenę pozbyć się Dymitra. Wymyśliła też natychmiast konieczność wizyty u Samsonowa, kazała się Dymitrowi odprowadzić i poleciła mu przyjść po siebie o godzinie dwunastej w nocy. Mitia zgodził się na to chętnie, rad był nawet, że Grusza przesiedzi ten wieczór u Kuźmy Kuźmicza, nie pójdzie w takim razie do jego ojca. „Byleby tylko nie łgała, — pomyślał, — zdawało mu się jednak, że tym razem nie łże. Wogóle w stosunku do ukochanej kobiety miał on tego rodzaju usposobienie, że wierzył jej ślepo, póki ją widział, z chwilą zaś, gdy się z nią rozstawał, najczarniejsze podejrzenia opadały go natychmiast. Przychodziły mu na myśl najokropniejsze posądzenia, że go zdradza, że go wogóle nigdy nie kochała, i t. p. Z chwilą zaś, gdy spojrzał na jej drogą, uśmiechniętą twarz, na te oczy ukochane, patrzące na niego tak życzliwie, pozbywał się wszelkich złych myśli,