Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Upiła się paniusia, — powtarzały ze współczuciem baby, kiwając głowami.
— Upiła się — powtarzał rozpromieniony Maksymow.
— Mitia! odprowadź mnie — prosiła Grusza. I Mitia pochwycił ją na ręce i uniósł skarb swój do przyległej izby, gdzie złożył ją na kanapie, sam saś ukląkł obok.
— Już czas na mnie, — pomyślał Kałganow, i wyszedł, zostawiając za sobą drzwi szeroko otwarte. Ale w izbie zabawa ciągnęła się dalej, szumna i hałaśliwa.
— Mitia, — mówiła Grusza słabym głosem. — Przyrzekłam ci i będę twoją, ale teraz zostaw mnie samą.
— Bądź spokojna, — szeptał Mitia, i pozwól, — mi zostać przy sobie. Połączymy się już na zawsze, nie teraz, oczywiście nie teraz. — I klęczał wciąż przy niej, nie wypuszczał jej z objęć.
— Ja wiem, ty jesteś zwierz, ale szlachetny człowiek. Teraz będziemy już żyli uczciwie, wszystko musi być uczciwie, — mówiła Grusza, ale słowa plątały się jej na ustach.
— Zabierz mnie Mitia i wywieź, wywieź daleko ztąd, tu żyć nie chcę. A tylko daleko, daleko.
— Tak, tak — potwierdził Mitia, przyciskając ją mocniej do piersi, — zabiorę cię i pojedziemy. Ulecimy ztąd oboje. Życie całe oddam za jeden rok przy tobie. Życie całe. O! gdyby tylko nie ta krew.
— Jaka krew? — Pytała zdziwiona Grusza.
— Nic, nic, — zgrzytnął zębami Mitia.