Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wiedział, że starzec nie odmówiłby mu sam wyjaśnień, gdyby to uznał za stosowne. A jednak pokłon ten trwożył go mocno. Upatrywał w nim jakieś znaczenie tajemnicze, a może i złowróżbne.
Wyszedłszy z celi starca. Alosza udał się w stronę mieszkania ojca przełożonego, czując się w obowiązku usłużyć przy owym obiedzie.
W drodze serce ścisnęło mu się tak boleśnie, że zmuszony był zatrzymać się chwilę, aby się opanować. W uszach brzmiały mu słowa starca, przeczuwającego blizki swój zgon. Jeśli starzec twierdził coś z całą pewnością, to stać się to musiało niewątpliwie, Alosza wierzył w to święcie. Ale co się z nim stanie, skoro starzec odejdzie? Jak tu żyć, nie widząc go, nie słysząc jego rad? Płakać zabrania i każe iść z klasztoru. Boże wielki!...
Dawno już Alosza nie doznawał równie ciężkiego smutku. Stał, patrząc żałośnie na odwieczne sosny, rosnące na obu stronach leśnej drożyny. Droga ta była nie długa, wynosząca zaledwie 500 kroków i o tym czasie zupełnie pusta. Mimo to, na pierwszym zaraz zakręcie dostrzegł Alosza Rakitina, który widocznie na kogoś oczekiwał.
— Na mnie czekasz? — spytał, zrównawszy się z nim Alosza.
— Oczywiście, na ciebie — rzekł z uśmiechem Rakitin. — Śpieszysz do ojca przełożonego, wiem, wiem. Tam obiad dziś wspaniały, przyjęcie, jakiego nie było od czasu, jak gościli archiereja z generałem Pachotowem. Ja nie pójdę, A ty idź, podawaj im przysmaki, Powiedz mi,