Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

doba się Bogu powołać mnie do siebie, ty wyjdź z klasztoru, zupełnie odejdź.
Alosza wzdrygnął się.
— Co tobie? Twoje miejsce nie tutaj, do czasu przynajmniej. Błogosławię cię na długą jeszcze pielgrzymkę po świecie. Dużo jeszcze będziesz musiał przenieść i ożenić się powinieneś, wszystko musisz poznać, zanim tu znowu przybędziesz. Pracy będziesz miał wiele. Wiem, że na tobie można polegać, dlatego posyłam cię w życie. Z tobą jest Chrystus, ty Go strzeż, a On ciebie strzedz będzie. W cierpieniu będziesz, a mimo to, szczęśliwy. To moja ostatnia rada, w cierpieniu szczęścia szukaj i pracuj nieustannie. Zapamiętaj sobie dobrze te słowa, bo mimo, że będę jeszcze obcował z tobą, to już nie dni, ale godziny moje są policzone.
Na twarzy Aloszy odbiło się znów silne wzruszenie, kąciki ust jego drżały.
— Cóż ty znowu? — cicho uśmiechnął się starzec. — Niech ludzie świeccy opłakują swoich zmarłych, my radujmy się, skoro jeden z nas odchodzi do Ojca, radujmy się, i módlmy. Zostaw mnie samego, modlić się jeszcze muszę. Ty idź do nich, czuwaj nad braćmi i to nie nad jednym, a nad obydwoma.
Starzec podniósł rękę, aby go pobłogosławić. Opierać się było niepodobieństwem, mimo, że Alosza bardzo chciał zostać. Miał również ochotę zapytać starca, co znaczył ów pokłon aż do ziemi dla brata Dymitra, miał już nawet to pytanie na języku, ale nie ośmielił się go wymówić.