Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pierwsze słowo, ale gdy je raz wyrzekłem pójdę prawdopodobnie dalej.
Długo mu nie wierzyłem, mając go za obłąkanego, ale, gdy przychodząc do mnie dzień po dniu, opowiadał mi wszystko, z nadrobniejszymi szczegółami, musiałem w końcu uznać za prawdę ów fakt straszliwy.
Straszna bo też była to zbrodnia. Ów powszechnie szanowany, dobroczynny filantrop, zamordował był przed czterema laty młodą kobietę, bogatą i piękną wdowę, w której się sam szalenie kochał. Powziąwszy ku niej namiętną miłość, oświadczył się o jej rękę, ale ona kochała innego, odmówiła też i wzbroniła nawet wstępu do siebie. Przestał bywać, ale namiętność nie wygasła w nim wcale. Znając dokładnie rozkład mieszkania owej pani, zakradł się tam w nocy przez dach, nie bacząc na niebezpieczeństwo, w sposób niesłychanie ryzykowny i wszystko powiodło mu się nadspodziewanie. Z dachu dostał się na strych, a ztamtąd, po drabince, do wnętrza sieni, zkąd łatwo już było dobrać się do mieszkalnych pokoi. Dnia tego, jakby umyślnie, dom był pusty, bo służące rozbiegły się bez pytania; wszedł więc bez przeszkody do jej sypialni. Nie zbudziła się, a widok śpiącej rozbudził z większą jeszcze siłą gorejącą w nim namiętność. Po chwili, na wspomnienie doznanej odmowy, zawrzał w nim straszny gniew i wówczas rzucił się do niej, jak pijany, i wepchnął jej nóż w serce tak szybko i z taką siłą, że nie wydała głosu.