Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starzec przeżegnał Aloszę, który w tej chwili zaczął się budzić. Gdy otworzył oczy, był już dzień, dokoła niego tłoczyła się gromada ludzi o twarzach ogorzałych, dzikich i brutalnych. Żołnierze, stróże jego, ci niewolnicy knuta i ślepej uległości, zalęknieni poczuciem odpowiedzialności, patrzyli na niego na wpół wrogo, na wpół ze strachem, ale on uśmiechał się.
Obudziwszy się z pijackiej drzemki. Konstantyn Semenowicz Bondarew miał wielką ochotę zatłuc więźnia na miejscu, gdyby nie wdanie się naczelnika etapu, który zwrócił uwagę gorliwego oficera, że może być na nowo ukarany za tak samowolnie wymierzoną sprawiedliwość. Bondarew pocieszał się tylko wogóle, że Alosza stanie przed sądem i poniesie tę samą karę, na jaką był skazany Dymitr. Odprowadził go więc pod strażą do miasta, gdzie Alosza został osadzony w więzieniu. Zaczął się więc nowy proces. Katarzyna Iwanówna chciała koniecznie wezwać obrońcę, znakomitszego jeszcze, niż ten, który bronił Dymitra, ale Alosza odmówił stanowczo.
— Siostro, — rzekł jej, — nie chcę uchylać się od odpowiedzialności za swój czyn. Dymitr był wprawdzie niewinny, ale, oswabadzając go, popełniłem uchybienie względem praw mego kraju i winienem im potem zadość uczynienie, zresztą, naraziłem na gniew przełożonych, tych, którzy strzegli Miti, wszystko to wymaga ekspiacyi.
— Ależ to szaleństwo, Aleksy! Taki człowiek, jak ty, niema prawa się gubić, nadto jesteś potrzebny nam wszystkim, krajowi wreszcie.