Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiersz głupstwo, — zawyrokował surowo Smerdiakow.
— Ach nie! ja przepadam za wierszami.
— Głupstwo! mówię pani. I coby to było, gdybyśmy wszyscy zaczęli mówić wierszami? choćby nawet za rozporządzeniem i nakazem władz. Dużobyśmy się nagadali, co?
— Jaki pan uczony i wszystko rozumiejący, — przymilał się coraz czulej głos kobiecy.
— Nie tobym ja jeszcze umiał, i nie to potrafił, gdyby nie los nieszczęśliwy, który mnie od dzieciństwa prześladuje.
O! gdyby nie to, to niezawodnie wyzwałbym na pojedynek i zabił pistoletem każdego, ktoby śmiał utrzymywać, że gorszy jestem od innych, dlatego, że urodziłem się bez ojca, i miałem za matkę włóczęgę nazwiskiem Smerdiaszcza. — Tymczasem oni tam, w Moskwie, raz wraz oczy mi pochodzeniem mojem wypiekali. A to z łaski Grigora, który wszystkim o niem opowiadał. Grigor irytuje się na mnie i powiada, że ja powstaję przeciw własnemu urodzeniu. — Ale ja, co prawda, dałbym się był chętnie zabić jeszcze w żywocie matki, byleby na ten świat wcale nie przychodzić.
Na targu nawet opowiadają sobie tutejsi ludzie, a pierwsza matka pani powtarzała wszystkim ze zwykłą swoją niedelikatnością, że matka moja miała kołtun na głowie i była karlicą, tak, jakby nie można było powiedzieć poprostu, po ludzku, że była sobie małego wzrostu. Ale czyż to rosyjski prostak jest w stanie zrozumieć delikatne