Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dokuczał mi bardzo. „Sumienie, cóż to sumienie? — mówił — samiśmy je wymyślili, to stare nawyknienie ludzkości, od siedmiu tysięcy lat, pozbędziemy się go, a będziemy wolni.” To on tak mówił, wszystko on.
— On, ale nie ty! — zawołał z zapałem Alosza. — Zapomnij o nim, bracie, niech przepada, a z nim wszystko, co dręczy cię i co przeklinasz.
— Zły jest przytem, szydził ze mnie z taką zuchwałością — mówił Iwan z obrazą w głosie. — Spotwarzał mnie w oczy. „Ty — mówił — pójdziesz jutro ogłosić światu, że sługa na twój rozkaz zamordował ojca.”
— To nieprawda! — przerwał mu żywo Alosza.
— Ale on tak twierdzi, a on wie, co mówi. Zarzucał mi, że chcę spełnić jutro akt cnoty, a w cnotę nie wierzę. Takie mi rzeczy mówił.
— Słuchaj, bracie, to sen — uspokajał go Alosza. — Chory jesteś, zmęczony, masz gorączkę.
— Ale nie, on, on mówił o mnie.
„Pójdziesz — mówił — przed Dumę i powiesz, żeś ty zabił, choć w duszy czujesz strach. Chcesz, żeby cię chwalili i podziwiali, mówiąc: morderca wprawdzie, ale jaki szlachetny, wspaniałomyślny, brata chciał ocalić i przyznał się.
Ale to fałsz! — zawołał nagle Iwan, błyskając oczami.
Skłamał to wszystko. Nie chcę pochwały motłochu, nie dbam o nią. Za to kłamstwo rozgniewałem się tak, że rzuciłem na niego szklanką, która roztłukła się o jego mordę.
— Bracie, uspokój się, przestań — błagał Alosza.