Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Iliuszeczka, synek mój umierający.
Rzekłszy to, eks-kapitan ryknął wielkim płaczem i zwalił się z nóg u stóp przewodniczącego. Wyprowadzono go co prędzej wśród śmiechu publiczności i w ten sposób efekt, przygotowany przez prokuratora, chybił zupełnie.
Przyszła wreszcie kolej na Tryfona Borysicza. Obrońca zastosował i do niego swoją metodę. Tryfon Borysicz był niebezpiecznym świadkiem, bo wyliczał najdokładniej, co do grosza prawie, że Mitia za pierwszą bytnością w Mokroje wydać musiał co najmniej trzy tysiące.
— Na same cyganki kilkaset rubli wyrzucił. A ile pomiędzy chłopów rozdał, nie kopiejkami, ale po 25 rubli do ręki im wtykał, a ile mu skradli, tego nie zliczy. Parszywy u nas naród, złodzieje wszystko i zbóje, sumienia nie mają, Boga się nie boją. — Dowodził wszystkiego cyframi, z których wynikało, że Mitia nie mógł w żaden sposób zaoszczędzić wówczas półtora tysiąca, co było jedyną prawie podstawą obrony. Zeznanie oberżysty było po prostu przygniatające dla oskarżonego. Gdy jednak przyszła kolej na obrońcę, ten, nie bawiąc się w inne szczegóły, zajął się wyłącznie sprawą stu rb., które Mitia zgubił wówczas, a które miały się dostać do rąk Tryfona Borysicza.
Ten przeczył z początku, ale gdy sprowadzono dwóch chłopów, którzy zaświadczyli, że sami podjęli owe sto rubli i oddali je Tryfonowi Borysiczowi, który dał im za to po rublu znaleźnego, musiał się przyznać, broniąc się tylko niepewnie, że pieniądze owe oddał Miti, o czem on,