Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wziął te pieniądze, powiedział mi, że otrzymał je od szanownej pani na podróż do kopalni złota. Miał przytem ręce zakrwawione i plamy z krwi na bieliźnie i ubraniu.
— Boże miłosierny! — krzyknęła pani Chachłakow, — zamordował widocznie starego swego ojca. Nigdy mu nie dawałam żadnych pieniędzy. O, biegnij pan, biegnij na miłość Boską ratować starego, kto wie, może jeszcze nie zapóźno.
— Przepraszam panią bardzo. Więc nie dawała mu pani żadnych pieniędzy? Czy pani jest tego pewna?
— Ależ nie dawałam mu nic, odmówiłam, bo nie umiał ocenić moich dobrych chęci.
A ten dziki człowiek wpadł w szał i rzucił się na mnie, tupiąc nogami, tak, że musiałam w tył odskoczyć. I jeszcze powiem panu, jako człowiekowi, przed którym nic mi już nie wolno ukrywać, że wyszedł, plunąwszy na mnie. Czy może pan sobie coś podobnego wyobrazić? Ale czemuż my stoimy, usiądź pan, proszę, albo lepiej śpiesz pan, śpiesz, do nieszczęsnego starca, aby go ochronić od śmierci.
— A jeżeli on go już zabił?
— To prawda! Ach Boże mój. Cóż robić w takim razie. Cóż robić?
Tymczasem posadziła Piotra Ilicza, a sama usiadła naprzeciw. Ten opowiadał jej w krótkości wszystko, co wiedział o dzisiejszych wypadkach. Słuchając go, pani Chachłakow wydawała okrzyki przerażenia i zasłaniała twarz rękami.
— Wystaw pan sobie, że ja to zawsze przeczuwałam. Ileż to razy, patrząc na niego, my-