Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozwoliłem sobie trudzić szanowną panią w sprawie wspólnego naszego znajomego, Dymitra Karamazowa — rzekł Perchotin, zaledwie jednak wymówił to nazwisko, gdy pani Chachłakow przerwała mu gniewnie, a twarz jej wyrażała najwyższe oburzenie.
— Przepraszam bardzo, — zawołała, — ale jak pan śmie, jak pan może nachodzić nieznajomą kobietę w jej własnym domu o tak późnej godzinie i to po to tylko, aby mówić jej o tym okropnym człowieku, który tu, w tem samem miejscu, niedalej jak przed trzema godzinami, o mało mnie nie zamordował. O człowieku, który tu krzyczał, tupał nogami, a wyszedł tak, jak się z przyzwoitego domu nie wychodzi. On chciał mnie zabić. To też wiedz o tem, szanowny panie, że skarżyć się będę na niego, a i na pana także. Proszę, zostaw mnie pan w spokoju, bo nie chcę już słyszeć o tem ani słowa. Ja kobieta, ja matka — a wy...
Tu Perchotin przerwał ten potok wymowy, pytając.
— Jakto, więc i panią chciał zabić?
— A kogoż on już zabił? — zapytała pani Chachłakow.
— Racz mnie pani wysłuchać cierpliwie, a może uda się nam rozwikłać tę ciemną historyę. Oto Dymitr Karamazow pożyczył odemnie dziesięć rubli o godzinie trzeciej po południu i wiem napewno, że nie miał wtedy ani grosza. Tymczasem o godzinie dziewiątej wieczór, przyszedł do mnie, trzymając w ręku sporą paczkę sturublowych banknotów, na zapytanie zaś moje, zkąd