Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A! była, ale już dawno o niej zapomniałem.
Mówiąc to, spojrzał na Iwana z bezprzytomną prawie nienawiścią.
— Słuchaj, — rzekł Iwan — pamiętaj, że nie odejdę ztąd, póki mi nie odpowiesz.
— Z pańskiem zdrowiem, widzę, także niedobrze, — mówił Smerdiakow, jakby nie słyszał słów Iwana — czemu to pan tak schudł? a oczy panu pożółkły, białka ma pan zupełnie żółte.
— Zostaw, u dyabła, w spokoju moje zdrowie i odpowiadaj na pytania.
— Nie mam tu nic do odpowiadania.
— Zobaczysz, że cię do tego zmuszę.
— I czego się pan tak lęka? — pytał Smerdiakow, już nie z pogardą, a ze wstrętem prawie patrząc na swego gościa. — Jutro sąd, ale panu nic się nie stanie, idź pan do domu i śpij spokojnie.
— Nie rozumiem, czegobym się miał lękać — odrzekł Iwan, a jednocześnie uczuł, że na duszę jego powiał dziwny chłód.
— Mówię panu, że niema się pan czego lękać, przecież to nie pan zabił.
Iwan drgnął, słysząc te słowa, przypomniał mu się Alosza. Skoczył z miejsca i chwycił Smerdiakowa za ramiona.
— Mów wszystko, wężu ty! mów wszystko!
Smerdiakow nie zląkł się ani trochę.
— A jeżeli tak, to widać, że pan zabił — rzekł spokojnie.
Iwan puścił go i opadł na krzesło.
— Cóż to? czy zmysły straciłeś?