Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z żołnierzem moim Afanasjem, jakem go najpierw spoliczkował, a potem do ziemi mu się pokłoniłem, o przebaczenie prosząc. „Zrozumie pan, że chwila pojedynku była już dla mnie lżejszą, bo pierwszy krok jest najdrudniejszy, a reszta poszła mi już zupełnie łatwo, a nawet radośnie”. Wsłuchiwał się pilnie, patrząc na mnie bardzo życzliwie. „Wszystko to nadzwyczaj jest ciekawe — mówił, — przyjdę tu jeszcze, aby pomówić z panem”. Odtąd przychodził do mnie codziennie i zaprzyjaźnilibyśmy się z sobą bardzo, gdyby nie to, że dopytywał mnie o wszystko, pragnąc dowiedzieć się o mnie każdego szczegółu, nie opowiedział mi zaś nigdy nic o sobie, tak, że postać jego była dla mnie zagadką.
„To pewna, że życie jest rajem, — mówił raz — sam już o tem dawno myślałem, wierzę w to mocno, również, jak pan, a może i więcej jeszcze, a dlaczego, to się wkrótce pokaże.” Słuchając tego, myślałem, że powie mi już teraz swoją tajemnicę, bo dawno przeczuwałem, że tajemnicę jakąś mieć musi. „Raj każdy z nas nosi w sobie — mówił dalej, — kryje się on i we mnie, a jeśli zechcę, objawi się jutro, i odtąd szczęśliwy już będę na całe życie.
To także doskonale pan powiedziałeś, że każdy człowiek winien jest za wszystko i za wszystkich, dziwno mi prawie, że mogłeś myśl taką objąć w całej pełni. Gdyby ludzie raz już zrozumieli taką prawdę, to Królestwo niebieskie zapanowałoby na ziemi, nie w marzeniu, jak teraz, a w rzeczywistości”.