Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niak jest koniak; ale ja bynajmniej pijany nie jestem. — Na to potrzebowałbym przynajmniej dwóch flaszek, a tu niema nawet ćwierci. Silny dziś jestem, bo zrobiłem niezłomne postanowienie.
Nie obawiaj się, nie odbiegam bynajmniej od przedmiotu i nie mam zamiaru być rozwlekłym, ani też duszy na strzępy rwać. Poczekaj! Jakże to tam? — Tu zamyślił się na chwilę, poczem podniósł głowę i zadeklamował z tryumfem:

Grozą i lękiem zewsząd gnany,
Kryjąc się w grotach górskich skał,
Człowiek pierwotny, troglodyta,
Pustkę, zniszczenie wkoło siał.
Łowom oddany zbrojny, dziki,
Przebiegał leśnych puszczy głąb...
O, biada, wyrzuconym falą
Na niegościnnych brzegów zrąb!...

Z Olimpu, za porwaną córą,
Ceres bogini śpieszy w ślad,
Aż przed nią w całej swej ohydzie
Ściele się pusty, dziki świat —
Nigdzie schronienia, ni gościny,
Żaden tu czci nie bierze bóg,
Wonnych kadzideł dym ofiarny
Nie płynie znikąd w niebios próg.

Nikt na biesiadny stół nie stawi
Soczystych gron, ni złotych zbóż —
Wszędy pobitych trupów szczątki,
I ofiar krwią dymiący nóż...
Gdzie rzuci okiem niebios córa,
Niosąca zbożny, święty trud,
Wszędy w najgłębszem poniżeniu
Nurza się biedny ludzki ród.