Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w kierunku nóg, które znów tancerz odwracał co chwila podeszwą do góry, uderzając o nią dłońmi.
Kałganow zauważył, że niema w tem nic ciekawego, przeciwnie Mitia, który się dziś wszystkiem radował, wycałował Maksymowa na podziękowanie i zapytywał go troskliwie, czy nie zmęczony, nie głodny i czyby się czem nie posilił.
— Może cygarko chcesz wypalić? albo konfitur zjeść?
— Papierosika proszę.
— A wypić czego nie chcesz?
— Napiłem się już do syta likierków, ale czekoladek z likierami zjadłbym trochę.
— A bierz, kochany, ile chcesz. Patrz, cały wór wysypany na stole. Wybieraj, co chcesz, gołębia duszo.
— Chciałbym waniliową czekoladkę, taka najlepsza dla starych. Chi, chi...
— A nie wiem, może są i takie.
— Posłuchajcie, Dymitrze Fedorowiczu — szeptał poufnie Maksymow, nachylając się do ucha Miti. — Czy nie mógłbym za waszem szlachetnem pośrednictwem zawrzeć znajomość z jedną z tych dziewczątek, Marysia jej na imię. Chi, chi...
— Tego ci się, bratku, zachciało? Toś się źle wybrał, tego nie można.
— Ja nikomu krzywdy nie czynię — szepnął posępnie Maksymow.
— Nie, nie! Nie po to tu się zebraliśmy. Pić, jeść i tańcować możesz, ile ci się podoba, reszta mnie, do dyabła, nic nie obchodzi. Może ci pieniędzy potrzeba?