Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wym sobie sarkazmem. Nie pomogły również i przedrwiwania prokuratora, który zapytywał ironicznie: „I cóż to będzie, gdy każde dziecko zapyta ojca: i za cóż mam ciebie kochać? a w razie niepomyślnej odpowiedzi upoważnione będzie do ojcobójstwa.” W końcu ta wymiana słów przerwała się i przyszła kolej na oskarżonego, któremu służyło prawo przemówienia paru słów w swojej obronie.
Mitia wstał z miejsca i przemówił krótko. Był niesłychanie znużony moralnie i fizycznie. Nie wyglądał tak hardo i zuchwale, jak w początkach rozpraw.
— I cóż mam mówić, panowie przysięgli? — rzekł znużonym i cichym głosem — przyszła na mnie godzina sądu i koniec memu bezładnemu życiu. Ale mówię wam, jak przed Bogiem na świętej spowiedzi. Nie ja zabiłem ojca i krwi tej nie jestem winien. Byłem ja szalony, ale kochałem dobro. Codzień chciałem się zmienić, a żyłem podobny dzikiemu zwierzęciu. Dziękuję panu prokuratorowi, że powiedział mi dziś o mnie samym wiele rzeczy nowych i ważnych, którychbym bez niego nie usłyszał, ale i tak omylił się, bo ja ojca nie zabiłem. Dziękuję i obrońcy, płakałem, słuchając go, ale niepotrzebnie tak się trudził, bo ja napewno nie zabiłem. Jeżeli mnie uwolnicie, pomodlę się za was i stanę się lepszym. Jeśli nie, pierwszy szpadę nad głową swoją złamię. Ale raczej oszczędźcie mnie, nie odbierajcie mi Boga mego, bo czuję, że jeśli zostanę skazany, to znów w grzech wpadnę; dłużej mówić nie będę, bo mi na duszy ciężko.