Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po spełnieniu ostatniej formalności, sąd udał się na osobność dla ostatniej narady. Była to północ, mimo to, nikt nie chciał wracać do domu. Korzystając z przerwy, publiczność przechadzała się po sali, lub posilała się w bufecie.
Spodziewano się powszechnie uwolnienia. Otaczano obrońcę i winszowano mu z góry. On także pewny był powodzenia.
— Słuchajcie, uwolnią go z pewnością — wołał jakiś młody człowiek.
— Oczywiście, że uwolnią.
— Wstyd! hańba! gdyby było inaczej. Chociażby i zabił, to pomyślcie tylko, jaki to był ojciec. Przytem w chwili morderstwa, w jakim on był stanie, mógł przypadkowo machnąć tłuczkiem i powalił tamtego. Niepotrzebnie tylko wciągali tego Smerdiakowa; na miejscu obrońcy, powiedziałbym poprostu: zabił, ale nie zabił.
— On też tak i powiedział.
— Zmiłujcie się, panowie, muszą go w każdym razie uwolnić. Czy pamiętacie, jak w zeszłym roku sąd uwolnił aktorkę, która poderżnęła gardło żonie swego kochanka?
— Ależ nie dorżnęła jej, zaczęła dopiero rżnąć.
— A jak on o dzieciach świetnie przemówił!
— Wspaniale!
— I o mistycyzmie.
— Dajcie sobie pokój z mistycyzmem, pomyślcie lepiej, co czeka prokuratora, gdy do domu powróci — żona oczy mu za Mitię wydrapie.
— Alboż jej tu niema?