Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W domu siedzi; gdyby tu była, zaraz, na miejscu natarłaby mu uszu, che, che!
— Che, che, che!
— Co też nasz Mitia zrobi, gdy go wypuszczą?
— Poleci do restauracyi „Stołeczny gród” i pić będzie na umór, co najmniej z dziesięć dni.
Tu zabrzmiał dzwonek. Przysięgli naradzali się całą godzinę, nie mniej i nie więcej. Głębokie milczenie zaległo salę. Nareszcie się dowiedzą.
Nastąpił szereg pytań.
— Czy winien morderstwa w celu grabieży?
Odpowiedź brzmiała: tak!
Jasno, dobitnie, jednogłośnie.
I tak aż do końca.
Przysięgli na wszystkie pytania odpowiadali: „Winien.”
Było to czemś niespodziewanem. Wszyscy skamienieli — i ci, którzy pragnęli uwolnienia i przeciwnicy. Po kilku minutach dopiero zaczął się chaotyczny gwar. Mężczyźni byli przeważnie zadowoleni, ale kobiety podniosły prawie bunt. Na galeryi rozległ się przenikliwy jęk. To Grusza, która dostała się tam po wyprowadzeniu jej z sali.
Mitia zerwał się i wyciągnął ręce przed siebie.
— Klnę się Bogiem i strasznym sądem jego, że nie przelałem tej krwi. Katiu, przebaczam ci. Bracia, czuwajcie nad tamtą.