Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja także widziałem, jak jeden z tych panów dwa razy kartę przesunął — dodał Kałganow.
— I mnie się coś zdawało, ale nie byłem pewny — dorzucił Mitia. Nie skończył jeszcze, gdy młodszy z obcych przybyszów stanął przed Gruszą, wygrażając jej pięścią i rzucił jej obelżywe wyzwisko! Zaledwie się to stało, Mitia rzucił się na niego i, objąwszy go obu rękami wyniósł do sypialnej izby, tej samej, gdzie się przed chwilą układali. — Powrócił natychmiast wołając: — Kanalja wydzierał mi się z rąk, ale nie wróci już tu, na pewno, o! nie wróci.
Stanął przy drzwiach, przytrzymując jedną ich połowę, drugą zaś uchylił, wzywając gestem starszego pana. — Niech że i pan będzie łaskaw, proszę bardzo, wolna droga — zachęcał.
— Dymitrze Fedorowiczu — zauważył Tryfon Borysicz — odbierzcie im wpierw pieniądze któreście do nich przegrali, przecież to jak kradzione.
— Ja im daruję moje pięćdziesiąt rubli — zawołał Kałganow.
— A ja moje dwieście — dodał Mitia — niech służą im na pociechę.
— Mitia! tyś dzielny chłopak — zawołała Grusza, a jakaś dziwna nuta zadźwięczała w jej głosie.
Starszy pan, purpurowy z gniewu, wahał się jeszcze, nie tracąc jednak godnej swojej postawy.
— Pani! jeżeli chcesz, możesz jeszcze pójść ze mną, jeżeli nie, bywaj zdrowa — przemówił patetycznie do Gruszy.