Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

urazę moją kochałam i mękę moją, a nie jego. — Czyż to on zresztą? Wygląda na swego własnego ojca. Zkądżeś ty wziął tę perukę? — Tamten był sokół, a to kogut ociążały. — Tamten śmiał się i piosnki mi śpiewał, a ten! I dla niego pięć lat łez i męczarni! Och! głupia jestem marna i przeklęta kobieta.
Opadła na krzesło, zakrywszy twarz rękami. W tej chwili dał się słyszeć w sąsiedniej izbie wiejski chór zebranych już tam dziewek. Rozbrzmiała skoczna, wesoła, hulacka pieśń.
— Cóż to? Sodoma? — zawołał z oburzeniem wysoki pan. — Gdzie gospodarz! Proszę mi to zaraz rozpędzić na cztery wiatry.
Gospodarz, który dawno już zaglądał przeze drzwi, słysząc, że goście się kłócą, wszedł natychmiast do izby.
— A cóż to panu potrzeba i czego pan krzyczy? — Zwrócił się do obcego pana, tonem dziwnie aroganckim.
— Bydlę! — wrzasnął obrażony.
— Niewiem, kto bydlę — odparł zuchwale Tryfon Borysicz. — Jakiemi kartami graliście tylko co? — Ja przyniosłem nierozpieczętowaną talię, a wy jej nie ruszyliście i graliście znaczonemi kartami. — Za to na Sybir można pójść, tak samo, jak za fałszowanie pieniędzy. Oto są moje karty — dodał, wydobywając je z za poręczy kanapy, gdzie były zatknięte — wy nie panowie, a szachraje.
— Boże! jaki wstyd — jęknęła Grusza, rumieniąc się istotnie ze wstydu — Boże jedyny, jaki się z niego człowiek zrobił!