Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Widzę, że pan pojmujesz moje położenie i okazujesz mi pewne zainteresowanie, czem jednak mogłem wzbudzić taką ciekawość? bo żyjemy tu na stopie skromnej, nieodpowiedniej do przyjmowania wizyt.
— Przyszedłem tu w tej samej sprawie.
— Jakto w tej samej? — przerwał niecierpliwie Śniegirow.
— W sprawie zajścia, jakie pan miał z bratem moim Dymitrem.
— Jakiego zajścia? No — tu chodzi o owe miotełki. — Mówiąc to, Śniegirow przysunął się tak blizko, że przycisnął kolanami swego gościa, a wargi zaciął tak, że wyglądały jak dwie wązkie niteczki.
— O jakich miotełkach pan mówi? — pytał Alosza.
— To on, papo, z pewnością przyszedł się na mnie skarżyć — przemówił z za firanki dziecinny głosik, w którym Alosza poznał głos dzisiejszego swego napastnika. — Ja go dziś w palec ukąsiłem. — W tej chwili firanka się rozsunęła i ukazał się za nią wtulony w kącie pod obrazami chłopak, okryty studenckim swym paltocikiem i jeszcze jednem starem, watowem okryciem.
Malec był widocznie chory, a po błyszczących oczach poznać można było, że ma gorączkę. Patrzył na Aloszę zupełnie inaczej, niż zrana, śmiało i spokojnie, a wzrok ten zdawał się mówić. — „Teraz się ciebie nie boję, w domu mi nic nie zrobisz”.