Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To on pana w palec ukąsił? — zawołał były oficer, zrywając się z krzesła.
— Tak. Spotkałem go na ulicy, bijącego się z sześciu chłopcami, którzy rzucali na niego kamieniami. Zbliżyłem się do niego, pytając o przyczynę, ale on i we mnie cisnął kamieniem, a potem ukąsił mocno w palec, nie wiem za co.
— Rózgami go wysiekę, tak rózgami, — wołał Sniegirow.
— Ja się wcale nie skarżę, i nie pragnę bynajmniej, abyś go pan rózgami siekł. — Opowiedziałem tylko jak było.
— A to pan sobie wyobrażał, że ja go naprawdę wysiekę, że ja dla pańskiej przyjemności siec będę rózgami swego małego Iljuszkę? — mówił były oficer, zwracając się ku Aloszy takim ruchem, jakby zamierzał się na niego rzucić.
— Boleję niewymownie nad pańskim ukąszonym palcem, ale raczej uciąłbym sobie sam cztery palce tym samym nożem, zanimbym tknął mojego Iljuszkę. Cztery ucięte palce zaspokoiłyby, prawdopodobnie, pańską, zupełnie słuszną, żądzę zemsty. — Mówił to bez tchu prawie, a każdy rys jego twarzy drgał pod wpływem hamowanego rozdraźnienia.
— Zdaje mi się, że już wszystko rozumiem, — odparł cicho Alosza. — Synek pański, to dobry syn, kocha ojca, i rzucił się na mnie, jako na brata krzywdziciela. Tak, teraz wszystko rozumiem. Ale brat mój, Dymitr, żałuje teraz swego postępku, wiem o tem i gotów jest przyjść tutaj, albo