Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech ojciec nie gniewa się na Iwana i przestanie go obrażać — rzekł Alosza z niespodzianą stanowczością.
— No! niech tam już. Ot, głowa boli. Zabierz, Iwan, koniak, trzeci raz już proszę. — Tu zamyślił się nagle, a potem zaśmiał się chytrze i przeciągle. Nie gniewaj się, Iwan, na starego mazgaja. Wiem, że nie lubisz mnie, ale i tak nie gniewaj się. Nie ma mnie, co prawda, i za co lubić. Jedź do Czeremaszny, a ja ci tam potem gościńca przywiozę. Zapoznam cię tam z jedną dzieweczką, którą już dawno mam na oku. Boso to jeszcze chodzi, ale ty się takich nie bój, nie lekceważ, mówę ci.
Tu cmoknął w palce.
— Dla mnie... — Ożywił się nagle i jakby oprzytomniał na chwilę, wpadłszy na swój ulubiony temat. — Dla mnie... Ech! dzieci, prosiaki wy moje kochane. Pamiętajcie, że przez całe życie nie zdarzyło mi się spotkać wstrętnej kobiety, takiej niema — to moja zasada.
Wy tego jeszcze rozumieć nie możecie, boście młodzi i mleko płynie wam w żyłach, a nie krew gorąca. — Mojem zdaniem, w każdej kobiecie znaleźć można coś, jej tylko właściwego, czego w żadnej drugiej nie znajdziesz, coś nadzwyczajnego i niezmiernie ciekawego. Trzeba tyko umieć szukać. — W tem sztuka — w tem cały talent.
Tak, tak — dla mnie tylko nie było kobiet brzydkich. Już sam fakt kobiecości stanowi bardzo wiele — prawie połowę. — Nawet w starych