Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Smerdiakow bronił się jeszcze, powtarzając wciąż jedno o górze, której z miejsca przenieść nie zdoła, ale spór ten przestał już bawić starego Karamazowa, który nagle stracił humor i mocno się zasępił.
— Wynoście się ztąd! wy, filozofy, Jezuity — krzyknął na sługi. — Poszedł precz, Smerdiakow! Obiecanego dukata przyślę ci dziś jeszcze, ale ty idź precz. A ty, Grigor, nie smuć się, idź tam do czeladnej, do swojej Marty, ona cię już utuli. Kanalie! — dodał, kiedy już Grigor i Smerdiakow wyszli z jadalni — chwili spokoju nie dadzą. Smerdiakow teraz wciąż do pokoju lezie. To przez ciebie, Iwan, ty go strasznie zaciekawiasz, czemżeś go tak przynęcił?
— Niczem. Niewiem zkąd mu przyszło do głowy otaczać mnie takim szacunkiem. Lokaj i cham, przednia straż postępu, zwłaszcza teraz, kiedy się chwila zbliża.
— Przednia straż, mówisz?
— No, tak! będą i tacy, ale za nimi przyjdą lepsi, gdy nastanie pora.
— A kiedyż ta pora nastanie?
— Zapłonie rakieta, ale może się i nie dopali, lud jeszcze niechętnie słucha takich kuchcików.
— I słusznie. Myśli, to niby taka Balaamowa oślica i myśli, a niewiadomo z czem w końcu wyjedzie.
— Gromadzenie myśli — uśmiechnął się Iwan.
— Słuchaj, co się tyczy Smerdiakowa, to