Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Mokroje! — zawołał Andrzej, ukazując przed siebie biczem.
Mokroje czerniło się już rzeczywiście przed okiem dojeżdżających. Była to ogromna wieś, licząca 2000 mieszkańców, składająca się z mnóstwa chat i domków, rozrzuconych na znacznej przestrzeni. W tej chwili wszyscy już spali, gdzieniegdzie tylko błyszczały światełka w oknach chat.
— Jedź, Andrzej! prędzej, — zawołał raz jeszcze Mitia, cały w gorączce.
— Tu jeszcze nie śpią, — przemówił Andrzej, wskazując biczem na zajezdny dom Płastunowa, gdzie w sześciu oknach, wychodzących na ulicę, błyszczały jarzące światła. Dom ten stał przy samym wjeździe do wsi.
— Nie śpią, — potwierdził radośnie Mitia, — Grzmij! Andrzej! dzwoń, z bicza trzaskaj. Niech słyszą, że zajeżdżamy. Niech wiedzą, kto jedzie i jak jedzie. — Andrzej puścił w cwał spienioną swoją trójkę i osadził ją przed gankiem z brzękiem i trzaskiem. Dymitr wyskoczył natychmiast z telegi, a w tejże chwili gospodarz zajazdu, który w istocie zabierał się już do snu, wyszedł na ganek, aby zobaczyć, kto zajeżdża o tej porze z takim szumem i hałasem.
— Tryfonie Borysiczu! To ty? — Oberżysta przechylił się, aby lepiej widzieć, aż poznawszy gościa, zbiegł na jego spotkanie ze schodów, z oznakami najwyższego zachwytu i uniesienia.
— To wy, ojcze! Dymitrze Fedorowiczu! Was że to oglądają oczy moje!
Ów Tryfon Borysicz, był to chłop zdrowy