Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panowie drwicie sobie ze mnie! — zawołał.
— Zkądże pan to wnosi? — pytał sędzia.
— Nie wierzycie ani słowa z tego, co wam powiedziałem. Rozumiem zresztą sam, jak to wygląda. Starzec leży tam z roztrzaskaną głową, a ja tu opowiadam tragicznie, że chciałem go zamordować i wyjąłem już broń z kieszeni, a przecież go nie zabiłem. Cha! cha! Czysty poemat; pięknieby to może wyglądało w poezyi, ale w rzeczywistości... Śmiejecie się z tego w duchu.
— A nie zauważył pan, — pytał prokurator, jakgdyby nie widział wzburzenia Miti — nie zauważył pan, czy drzwi od mieszkania ojca pańskiego, które wychodzą na ogród, czy te drzwi zamknięte były, czy otwarte?
— Były zamknięte.
— Nie były.
— Ależ napewno były zamknięte, któżby je mógł otworzyć? — zadziwił się bardzo Mitia.
— Drzwi te były otwarte i morderca pańskiego ojca musiał wejść przez nie przed dokonaniem zabójstwa — objaśnił prokurator, powoli i dobitnie wymawiając każdy wyraz.
— Ależ to być nie może — obstawał przy swojem Mitia. — Drzwi te zamknięte były przez cały czas, gdym stał pod oknem. Zresztą, nieboszczyk nie otworzyłby ich nigdy bez usłyszenia umówionego znaku.
— Znaku? jakiego znaku? — pytał prokurator z niepohamowaną, pożądliwą prawie ciekawością i tracąc w jednej chwili poprzednią swoją sztywność. Pytał ostrożnie, prawie lękliwie, jakgdyby