Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ryć. Ale mimo to szczęście! szczęście! i gdzież ono? Kto może powiedzieć o sobie, że jest naprawdę szczęśliwy? O! skoro byliście tak łaskawi, ojcze, i dopuściliście raz jeszcze do rozmowy z sobą, to raczcie wysłuchać tego, czego nie odważyłam się wypowiedzieć dotąd, tego, co mnie tak męczy, tak męczy już oddawna.
Mówiąc to, egzaltowana dama złożyła błagalnie ręce, patrząc na starca.
— Cóż to być może?
— Cierpię! ach, cierpię z powodu niewiary.
— Nie wierzy pani w Boga?
— O nie, tegobym nie śmiała pomyśleć, ale przyszłe życie, to taka zagadka, że nikt rozwiązać jej nie może. Posłuchajcie mnie, ojcze, wy, uzdrowicielu duszy ludzkiej, ja nie śmiem żądać, abyście mi bezwzględnie wierzyli, ale daję wam najświętsze słowo, że nie przyszłam tu przez zwykłą ciekawość, bo cierpię doprawdy bardzo i dręczę się wątpliwościami, a niemam do kogo się zwrócić. Boże, co wy sobie o mnie myślicie, ojcze!
I załamała ręce z rozpaczy.
— Niech się pani o to nie troszczy, wierzę najzupełniej w szczerość jej słów.
— O, jakże wam jestem wdzięczna, ojcze! Bo to nieraz zamykam oczy i myślę sobie. Wszyscy niby wierzą, ale zkąd się to wzięło? Podobno wiara pochodzi ze strachu, jakiego doznawał człowiek niegdyś, wobec groźnych zjawisk przyrody, a naprawdę, to tam nic niema. Więc jakże? Mam wierzyć całe życie, a potem umrę i nic, nic po