Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mam, — odparł Mitia, odwracając kilka banknotów, jakby się chciał upewnić o prawdzie słów swoich. — Cóż teraz będzie? — Zwrócił znów pytające wejrzenie na Perchotina.
— Zkądże się pan tak nagle zbogacił? — zauważył ten. — Poczekaj pan, poślę chłopca do sklepu Płotnikowa, tam późno zamykają, będą więc nam mogli zmienić. Chodź-no tu, Misza! — zawołał na chłopca.
— U Płotnikowa! wyborna myśl! — zawołał Mitia, jakby wpadłszy nagle na dobry pomysł. — Słuchaj, Misza, mówił — zwracając się do chłopca, biegnij do Płotnikowa i powiedz mu, że Dymitr Fedorowicz kazał mu się kłaniać i zaraz sam tam będzie. Niech każe przygotować trzy tuziny flaszek szampana, tak samo, jak przeszłym razem, kiedyśmy jeździli do Mokroje. Wtedy wziąłem z sobą cztery tuziny — objaśnił Perchotina, poczem znów zwrócił się do chłopca, wydając mu polecenia. — Niech przygotuje jeszcze sery, pasztet strasburski, szynkę, kawior, tak za sto, lub sto dwadzieścia rubli. Niech dodadzą jeszcze kawonów, dwa lub cztery, czekolady, lodowatego cukru, kilka funtów pomadek, tak samo, jak wtedy, tak, na trzysta rubli, razem z szampańskiem. Nie zapomnij tylko, Misza! Misza mu na imię? — pytał Perchotina.
— Ależ poczekaj pan, — przerwał mu tamten, słuchając z niepokojem i patrząc na niego badawczo. — Pójdź pan lepiej sam, on nie spamięta i coś poplącze.
— Poplącze, niezawodnie poplącze, — potwierdził Dymitr. — Słuchaj Misza! uściskam cię za