Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciwnie. — Niema chyba na świecie człowieka, któryby tak gorąco i szczerze kochał prawdę. Byłem przecie świadkiem chwili, gdy Słowo ukrzyżowane wzniosło się w Niebiosa, unosząc na piersiach zbawioną duszę dobrego łotra.
Słyszałem radosne śpiewy cherubinów i hymny pochwalne serafinów, hymny pełne zachwytu, od których zadrżało niebo i wszechświat cały i klnę się na wszystko, że i ja także chciałem się wówczas złączyć z ogólnym chórem i śpiewać z nim razem hosanna! — Już, już, hymn pochwalny wyrywał mi się z piersi, gdy, na nieszczęście, powstrzymał mnie zdrowy rozsądek, najistotniejsza z moich właściwości. — I chwila przeszła. — Bo widzisz, pomyślałem sobie wówczas, co by się stało ze światem, gdybym i ja złączył się z duchami wybranymi. — Wszystko by zgasło, zmartwiało i nie byłoby żadnej akcyi, żadnych ciekawych zawikłań.
— I tak, jedynie obowiązek służby i powinność społeczna zmusiły mnie do stłumienia w sobie lepszych porywów i pozostania w obrzydliwościach grzechu. — Na innych spada blask cnoty i zasługi, mnie zaś jednemu przypadło w udziale poniżenie występku... Nie zazdroszczę wprawdzie nikomu tych sztucznych blasków i nie jestem wcale próżny, dlaczego jednak przeklęty jestem i znienawidzony przez wszystkich? Tego doprawdy nie rozumiem. — Musi w tem być jakaś tajemnica, której mi nie chcą wyjawić.
Bo gdyby mi ją raz odkryto, ryknąłbym wraz z innymi: hosanna! a wtedy koniec wszyst-