Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Lichy ja jestem, a nie święty, nie siądę też i nie spocznę i pokarmu do ust nie wezmę, dokąd pokłonu Bogu nie oddam — zagrzmiał Ferapont. — Ale wy tu wiarę świętą gubicie. Patrzcie na tego oto nieboszczyka — mówił, zwracając się do stojącego za progiem tłumu. — Postów nie zachowywał, strawę gotowaną jadał, ciału grzesznemu dogadzał, karmiąc je słodyczami. Ot i pokazał Bóg i sąd nad nim objawił; a jaki teraz wstyd! jaki srom!
— Lekkomyślne słowa twoje, ojcze! — zawołał podniesionym głosem ojciec Paisy. — Umiesz ty posty zachowywać i umartwienia sobie zadawać, ale duszę masz lekkomyślną, jak chłopię świeckie, małoduszne i bezrozumne. Wyjdź ztąd natychmiast, rozkazuję ci.
— Wyjdę ja, wyjdę! — odparł Ferapont, cokolwiek zmieszany, nie zaniechawszy jednak złości swojej. — Uczeni wy, mędrce! wynosicie się nade mną, maluczkim, rozumem waszym; mało ja miałem nauki, skorom tu przyszedł, a i tej się wyrzekłem, uchronił mnie Bóg od uczoności waszej.
Ojciec Paisy stał niewzruszony, górując nad przeciwnikiem swoim powagą i spokojem. Ferapont wahał się chwilę, ale wreszcie cofać się zaczął, zstępując powoli po schodach i spozierając z pod oka na trumnę starca. Nagle zmienił ton i przemawiać zaczął żałośliwie i łzawo:
— Nad takim oto przesławne kanony i śpiewy święte odprawiają, a nademną biednym, gdy zdechnąć przyjdzie, jaką tam ledwie modlitwę odmówią. Taka dola.