Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mam o tem najmniejszego wyobrażenia, łaskawa pani — zawołał Mitia z nerwowym rozdrażnieniem. — Na miłość Boską, niech mi pani pozwoli przedstawić sobie w dwóch słowach cały mój plan, jestem w rozpaczliwem położeniu. — Mitia obawiając się, żeby zacna dama znowu nie puściła wodzy swojej wymowie, usiłował ją przekrzyczeć. — Przyszedłem tu prosić panią o pożyczenie mi trzech tysięcy rubli, a jako zastaw, ofiaruję moje papiery, które chcę...
— O tem potem — zawołała pani Chachłakow, żywo gestykulując — ja już z góry wiem wszystko, co mi pan powie. Panu potrzeba trzech tysięcy, ale ja mogę dać panu więcej, o wiele więcej, ja zbawić pana mogę, Dymitrze Fedorowiczu, tylko musi mnie pan posłuchać.
Mitia zerwał się.
— Pani najlepsza — wołał — jaka pani dobra! Ratuje mnie pani od śmierci, od samobójczej śmierci... wdzięczność moja...
— Ja dam panu więcej, stokroć więcej, niż trzy tysiące — wołała pani Chachłakow, patrząc z promiennym uśmiechem na Dymitra.
— Stokroć więcej? Tyle nie trzeba. Zupełnie mi wystarczy trzy tysiące, które ja, z mojej strony, zabezpieczę pani na dobrach moich; zaraz pani wytłomaczę cały plan mój, który...
— Poczekaj pan, Dymitrze Fedorowiczu, co powiedziałam, spełnię — rzekła pani Chachłakow, z wspaniałomyślną łaskawością osoby, świadczącej dobrodziejstwa. — Co pan myśli o kopalniach złota, Dymitrze Fedorowiczu?