Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szyczki, tu pochowane, musiały słono zapłacić za prawo pogrzebania w tak świętem miejscu; wstrzymał się jednak od wypowiedzenia tej myśli, mimo, że zwykła jego liberalna ironia zaczynała przeradzać się w uczucie gniewu.
— Cóż u dyabła?! czy niema tu do kogo słowa przemówić? — mruknął wreszcie, jakby sam do siebie, — w takim razie wynośmy się ztąd odrazu, po co czas tracić na darmo?
W tejże chwili ukazał się mały, łysy człowieczek o łagodnem wejrzeniu, zdający się prawie tonąć w fałdach obszernego płaszcza. Uchyliwszy kapelusza, przedstawił się naszym gościom jako obywatel z Tuły i zaczął z nimi rozmowę.
— Starzec Zosima — objaśniał — mieszka w osobnem ustroniu, o jakie czterysta kroków od klasztoru, za laskiem.
— Inaczej tu było dawniej, za poprzedniego starca Warsonowa — zauważył Fedor Pawłowicz. — Tamten nie lubił elegancyi, wybiegał tu podobno na spotkanie gości i okładał kijem wszystko, co spotkał, nawet damy.
— Starzec Warsonow był istotnie cokolwiek chory na umyśle pod koniec życia, ale wiele też opowiadano o nim zmyślonych historyi. Kijem zaś nikogo nie okładał — odpowiedział braciszek. — A teraz, raczcie panowie zaczekać tu chwilkę, pójdę uprzedzić starca o waszem przybyciu.
— Fedorze Pawłowiczu! — ostrzegał jeszcze raz Mjusow, — staraj się zachowywać jak należy, inaczej możesz tego gorzko żałować.
— Zupełnie nie rozumiem twego oburzenia,