Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znajdziesz ani jednej kobiety równie czystej, jak ta, którą przed chwilą ośmieliłeś się nazwać kokotą. Ty zaś, Dymitrze, porzuciłeś dla tej kokoty swoją narzeczoną, czem dałeś dowód, że ta twoja narzeczona nie warta jest podeszwy trzewików tamtej ko-ko-ty.
— Ależ to wstyd! — wyrwało się mimowoli z ust ojca bibliotekarza.
— Wstyd i hańba! — drżącym od wzruszenia głosem krzyknął młody Kałganow.
— I po co taki człowiek żyje na świecie? — rzekł głucho Dymitr, któremu gniew jakby nagle odszedł. Pochylił się tylko jakimś niezwyczajnym ruchem i dodał jeszcze, ukazując ręką na ojca: — Jakże można pozwalać, aby taki człowiek bezcześcił jeszcze ziemię swoją obecnością?
Słowa te wypowiedział powoli i jakby przez sen.
— Słuchajcie, mnichy! Słuchajcie tego, ojcobójcy! — zawołał stary Karamazow. — Macie odpowiedź na wasze święte oburzenie! Wstyd! hańba! mówicie, a czy wiecie wy, że ta nierządnica, ta kobieta złego prowadzenia, jak ją nazywacie, czystsza jest może i świętsza od was tu wszystkich, co pracujecie nad swojem zbawieniem? Zbłądziła, być może, w młodości, ale kochała wiele, a takiej sam Chrystus przebaczył!
— Chrystus nie o takiej myślał miłości — zaprotestował dobrodusznie ojciec bibliotekarz.
— Jakto nie o takiej? Właśnie, że o takiej, mnichy, o takiejże! Siedzicie tu, karmiąc się kapustą i zdaje wam się, że to wielka zasłu-