Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wspaniała mowa. — Mówił jakiś poważny pan.
— Psychologii dużo, — odparł drugi.
— A wszystko takie prawdziwe.
— Nie ma co mówić, majster z niego.
— Ależ to nam dojechał.
— A tak. Twierdził, żeśmy wszyscy tacy sami, jak Fedor Pawłowicz.
— Koniec tylko jakiś urwany.
— No! Póki milczał, to milczał, ale jak się rozgadał. Che! Che!
— Ciekawym, co powie obrońca?
— A i temu nic nie darował.
— Ostrzegał przed nim. — To nie bardzo taktownie.
— Nerwowy człowiek.
— No! Nam tu śmiech, a co tam musi czuć oskarżony.
Zaczął śledzić lornetką pierwsze krzesło z boku.
— Generałowa jedna, rozwódka.
— Pikantna, nie ma co mówić.
— Tamta blondyneczka ładniejsza. Ale jednakże sprytnie przeprowadzili to śledztwo.
— To też prokurator nie omieszkał pochwalić się publicznie.
— Zarozumiały człowiek.
— A jak gromił nasze społeczeństwo. Trójka, — powiada — rozbiegana. W Europie Hamlety, u nas Karamazowy.
— Liberałom chciał podkadzić.
— Boi się przytem Fediukowicza.
— Ciekawym, co ten powie.