Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może mówić, co mu się podoba, nic to nie pomoże. Nie zbałamuci naszych poczciwych kmiotków, siedzących na ławie przysięgłych..
— Jednak to porównanie z trójką, to mu się udało.
— Ślicznie powiedział, zwłaszcza o tych obcych narodach.
— A wiecie, kogo miał na myśli? Anglików, niezawodnie. Niedawno w parlamencie angielskim, jeden z posłów interpelował rząd, czy nie czas by już wmieszać się w sprawy naszego barbarzyńskiego kraju? Było to z powodu nihilistów.
— Niedoczekanie ich. Daleko im zresztą.
— Jakto, daleko?
— Kronsztat zamkniemy — a wtedy co? zkąd wezmą zboża.
— Z Ameryki. Cóż to, Ameryki niema?
I t. d. szły rozmowy i szepty, aż zabrzmiał dzwonek i Fediukowicz wstąpił na mównicę.
Sala ucichła w niemem oczekiwaniu na widok obrońcy, a wszystkie oczy skierowały się ku niemu.
Fetiukowicz zaczął mówić niezmiernie prosto, naturalnie, nie siląc się na krasomówstwo, zupełnie tak, jakby opowiadał coś w kółku życzliwych i zaufanych. Nie układał systematycznie faktów, ale chwytał je na pozór przypadkowo, w miarę, jak mu się same nasuwały, w gruncie jednak, stanowiło to, po ukończeniu mowy, zupełnie zamkniętą w sobie całość.
— „Panowie! — rzekł, zwracając się do przysięgłych. — Jestem tu człowiek obcy, nie wżyty w tu-