Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miaru sprawdzać; powiedziało się coś bez myśli, przy stole; bo to było przy obiedzie.
— Obiad, przez który straciłem wiarę.
— Cóż mnie obchodzi twoja wiara! — zawołał Mjusow. — Potem dodał z pogardą: — brudzisz wszystko, do czego się dotkniesz.
Starzec wstał nagle.
— Darujcie mi, panowie, że zostawię was na chwilę samych, ale czekają tam na mnie ludzie, którzy przyszli tu przed wami. Wy zaś, panie, dodał żartobliwie, zwracając się do Fedora Pawłowicza — zapomnijcie o kłamstwie, a wszystko będzie dobrze.
Wyszedł, a z nim Alosza i drugi kleryk, którzy pomogli mu zejść ze schodów. Alosza z przyjemnością opuszczał zebranie, rad, że krewni jego, mimo wszystko, nie ściągnęli na siebie niechęci starca.
Starzec zwrócił się ku galeryi dla pobłogosławienia czekających tam na niego pielgrzymów, ale stary Karamazow zatrzymał go jeszcze przy drzwiach.
— Święty człowieku! — zawołał z przejęciem — pozwól mi raz jeszcze ucałować twą rękę! Tak, widzę teraz, że można mówić swobodnie w twojej obecności, że można żyć przy tobie. Myślicie może, że ja zawsze wyprawiam takie błazeństwa? Robiłem to dziś umyślnie dla wypróbowania waszej świętości. Chciałem wiedzieć, czy znajdzie się miejsce dla ukorzenia mego wobec wielkości waszej. Ale teraz poznałem, że można z wami żyć, odtąd zatem milczeć będę jak grób i nie