Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mknęło jej przez głowę — i nadzieja wstąpiła znów do jej serca. Gruszeńka tymczasem, jakby w zachwycie nad cudną rączką anielskiej panienki, przysunęła ową rękę blizko do ust i nagle zatrzymała się na chwilę, jakby nad czemś rozmyślając.
— A wie pani co, śliczna panienko — zaśpiewała przeciągle najsłodszym swoim tonem — nie pocałuję pani w rękę.
I zaśmiała się drobnym, dziecinnym śmieszkiem.
— Jak pani chce. Co to znaczy? — pytała z drżeniem Katarzyna.
— A ot, niech już tak i zostanie, i zapamiętajcie to sobie, miła panienko, żeś ty mnie w rękę całowała, a ja ciebie nie.
I w oczach jej, zwróconych na Katarzynę, błysnęło coś, czego w nich pierwej nie było.
— Arogantka! — zawołała Katarzyna, która nagle zaczęła pojmować, i zerwała się gwałtownie z miejsca.
Nie śpiesząc się, podniosła się też i Gruszeńka.
— Opowiem jutro Miti, jak pani całowała mnie po rękach, a ja pani nie. Ot, będzie się śmiał.
— Precz ztąd, podła łotrzyco!
— Ach, jaki wstyd mówić takie słowa, zupełnie wam to nie przystoi, miła panienko.
— Precz ztąd! poszła mi z oczu, dziewko przedajna! — krzyczała Katarzyna, posiniała z gniewu, a każdy rys jej twarzy drżał z oburzenia.