Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się je zrozumie, kochać poza wszelką wyrozumowaną logiką, a wtedy dopiero pojmie się jego sens. Dokonałeś już połowy dzieła, skoro kochasz jego połowę, a będziesz zbawiony.
— Cóż to? już mnie zbawiać zaczynasz? Możem przecie jeszcze nie zgubiony. A na czemże polega ta twoja druga połowa?
— Na tem, byś mógł wskrzesić twoich zmarłych, którzy, być może, jeszcze nie skonali. Daj herbaty. Rad jestem, że rozmawiamy ze sobą.
— Widzę, że jesteś w natchnieniu, lubię, nad wyraz lubię, takie gorące wyznanie wiary w ustach nowicyusza. Czy to prawda, że rzucasz klasztor?
— Tak. Mój starzec kazał mi iść w świat.
— W takim razie spotkamy się jeszcze w świecie, może w chwili, gdy zacznę odrywać wargi od puhara życia.
Tak przynajmniej zamierzam około trzydziestego roku. Ojciec nasz nie chce odrzucać puharu dziś jeszcze, chce czerpać z niego do siedemdziesięciu lat. Ten stoi jak mur przy swoich pożądaniach, używanie to jego hasło, chociaż kto wie, czy po trzydziestu latach zostaje już co innego człowiekowi. W każdym razie, sądzę, że do siedemdziesięciu lat to za długo, szlachetniej i godniej jest skończyć na trzydziestu, zachowuje się przynajmniej jakiś cień dostojności, chociażby to było tylko złudzenie. Nie widziałeś ty Dymitra?
— Nie, za to widziałem Smerdiakowa. — Tu