Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pan tu dziesięć i zaczynaj, a gdybyś przegrał, przychodź pan do mnie, dam zaraz więcej.
— Dziękuję — wołał radośnie Maksymow i pobiegł śpiesznie do sali, gdzie zasiadano już do gry.
— Na miejsca, panowie! — zapraszał jeden z przybyłych panów.
— Nie będę grał — odezwał się Kałganow — przegrałem dopiero co pięćdziesiąt rubli, dosyć na raz.
— Nie miał pan szczęścia, ale karta może się odwrócić — zachęcał wysoki pan.
— Ile stawiacie panowie? — pytał Mitia.
— Nie wiem jeszcze, może sto, może dwieście — odparł pan z fajką.
— Choćby milion — zaśmiał się Mitia. — Ja na początek stawiam dziesięć rubli.
— A ja rubelka na kobietkę, na damę czerwienną — dodał Maksymow i, wysuwając z niepokojem swoją damę, przeżegnał się skrycie pod stołem.
Wygrali obaj. Mitia podwoił stawkę. I szło tak dalej, ale zaczął przegrywać.
— Przestań pan grać — zawołał nagle Kałganow.
— Dlaczego? dlaczego? — bronił się Mitia, podwajając wciąż stawkę. — Owszem, idźmy dalej.
— Przegrał pan dwieście rubli, czy stawiasz drugich dwieście? — pytał jeden z panów.
— Stanowczo nie pozwolę panu grać dłużej — obstawał Kałganow.
— Cóż znowu? dlaczego? — upierał się Mitia — owszem, jedźmy dalej.