Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cicho podpełzając, poczuł bowiem, że natrafił na jakiś ważny punkt, a jednocześnie obawiał się, czy Mitia nie zechce cofnąć zeznania i nie odkryje go w całej rozciągłości.
— A! to nie wiedzieliście dotąd o znakach? — podchwycił Mitia, śmiejąc się złośliwie. — A cóż będzie, jeżeli nie powiem? Od kogo się dowiecie? Znaki te znane były tylko mnie, nieboszczykowi, a jeszcze i Smerdiakow wie o nich, ale on wam ich nie odkryje. A przecie fakcik to ciekawy i Bóg wie, co na nim można zbudować. No, uspokójcie się, panowie, powiem, nie zataję. Macie do czynienia z tak szczególnym podsądnym, że świadczy sam przeciw sobie, bo widzicie, panowie, on jest człowiekiem honoru, a wy...
Prokurator przełknął te komplimenta bez zmrużenia powiek, tak bardzo lękał się, aby mu nie wymknął się ów ważny dowód. Mitia też opowiedział im wszystko z całą dokładnością, wystukał im nawet na stole umówione hasła, objaśniając, co każde z nich oznacza.
— Macie teraz doskonałą broń przeciw mnie — zakończył Mitia, odwracając się od nich z pogardą.
— Zatem, prócz pana i pańskiego ojca, umówione te hasła znane były jeszcze służącemu Smerdiakowowi, nikomu zresztą więcej? — upewniał się jeszcze raz prokurator.
— Tak jest, nikomu więcej, chyba jeden Duch święty mógł o nich jeszcze wiedzieć, nie zapomnijcie zanotować, że i Duch święty — szydził Mitia.