Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wierzycie panowie? przysięgam, że mam ją przygotowaną.
Wówczas obaj panowie spojrzeli na niego z pogardą, w poczuciu obrażonej godności.
— I cóż jeszcze? — spytał ironicznie starszy.
— Fe wstyd! nie spodziewałem się — i splunął z oburzeniem, za jego przykładem splunął też i wysoki jego towarzysz.
— Spluwacie? — zawołał Mitia, bo się wam zdaje, że więcej wyciągniecie od Gruszy. — Oszusty!
Starszy pan poczerwieniał strasznie i wyszedł szybko, jakby nie chcąc już słyszeć o niczem, za nim wyniósł się i jego przyjaciel — Mitia zmieszany postępował za nimi. Pewien był, że obaj powtórzą natychmiast wszystko Gruszy. Tak się też i stało. Starszy zbliżył się do niej i stanął przed jej krzesłem w teatralnej pozie.
— Panno Agrypino — zaczął — jestem do żywego dotknięty. — Ale Grusza przerwała mu niecierpliwie.
— Daj mi pan spokój z Agrypiną. — Nazywam się Agrafia, albo lepiej jeszcze Grusza. — Proszę nie przekręcać mego imienia.
— Proszę pamiętać, pani Agrafio, że przybyłem tu z zamiarem zapomnienia o przeszłości, gotów byłem wszystko przebaczyć, wszystko darować. — Słysząc to Grusza skoczyła z miejsca w najwyższym gniewie.
— Ty mnie darować? ty mnie przebaczyć? ak śmiesz mówić mi takie rzeczy?
— Tak jest, pani Agrafio, chciałem rzucić zasłonę na przeszłość, i wziąć cię za żonę, bo