Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyglądał, gdy przed godziną tu wchodził. Przeszli do sypialni gospodarza, gdzie w kącie, na stoliku, paliła się mała świeczka. Usiedli tam naprzeciw siebie, wysoki pan stał przy nich, założywszy ręce z tyłu.
— Czem mogę służyć? — zapytał mały pan.
— Nie będziemy dużo gadali, w dwóch słowach wszystko skończę. Oto pieniądze — mówił, wydobywając z kieszeni swoje banknoty — trzy tysiące. Bierz je pan i jedź z nimi gdzie chcesz.
Pan utopił pytający wzrok w twarzy Miti.
— Trzy tysiące? — pytał, porozumiewając się oczyma ze swym towarzyszem.
— Trzy, panie, trzy. Widzę, żeś ty rozumny człowiek. Bierz trzy tysiące i wynoś się do wszystkich dyabłów, wraz ze swym towarzyszem. I to na wieki, rozumiesz pan, na wieki. Oto temi drzwiami możecie panowie wyjść. Jeżeli palto macie, lub futra, to je wam zaraz wyniosę. Konie wam zaprzęgnę i bądźcie zdrowi. A!
Mitia czekał niecierpliwie odpowiedzi, nie wątpił o dobrym jej skutku. Coś bardzo stanowczego przemknęło po twarzy pana z fajką.
— A pieniądze?
— Pieniądze tak. Tu pan dostaniesz pięćset rubli jako zadatek. A dwa tysiące pięćset dostaniesz pan w mieście. Przysięgam na honor.
Przyjaciele znów spojrzeli po sobie, twarz starszego przybrała wyraz surowy.
— Siedemset dam zaraz, do ręki, — nalegał Mitia z niepokojem, bo czuł, że sprawa jego gorszy bierze obrót. — Reszta leży u mnie w domu