Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie jestem człowiekiem ciasnym. — Ale tu spotykam kochanków twoich, którzy wprowadzają mnie w zdumienie. Oto ten pan — mówił, wskazując na Mitię — proponował mi trzy tysiące, bylebym cię odjechał.
— Co, pieniądze za mnie dawał — krzyknęła Grusza, oburzona. — Mitia! czy to prawda? Jakżeś ty śmiał? Czy mnie można sprzedawać?
— Słuchaj pan, — wołał Mitia — ona czysta i bez skazy, nigdy nie byłem jej kochankiem.
— A ty? jak śmiesz mnie bronić? kto ci dał do tego prawo? Jeżeli byłam czysta, to nie z cnoty, ani z obawy przed Samsonowem, a dlatego, żeby módz temu oto powiedzieć, że jest podły. I on naprawdę pieniędzy za mnie nie wziął?
— Ale chciał, chciał, tylko wszystko odrazu, całe trzy tysiące, a ja mogłem mu dać tylko siedemset rubli jako zadatek — podchwycił szybko Mitia.
— Rozumiem teraz. Dowiedział się, że mam pieniądze, i dla tego przyjechał i żenić się chce ze mną.
— Panno Agrypino jestem człowiekiem honoru i chciałem cię wziąć za małżonkę, ale spotykam, zamiast mojej dawnej Gruszy, kobietę zupełnie nową, upartą i bezwstydną.
— A to się wynoś tam, skądeś przyjechał! nikt cię tu nie zatrzymuje — krzyknęła Grusza do ostatka wzburzona. — Ach! głupia! jakaż ja byłam głupia, żeby się pięć lat tak zadręczać z jego powodu. — Czyż to o niego mi chodziło?