Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A przedtem taki pan był odważny, a wszystko, mówiłeś, dozwolone jest człowiekowi.
— Mów, mów teraz wszystko!
Iwan umilkł, czując, że Smerdiakow powie teraz całą prawdę.
— Gdyś pan wyjechał, upadłem w piwnicy.
— Dostałeś naprawdę ataku, czy udawałeś?
— Naturalnie, że udawałem, zeszedłem najspokojniej po schodach, a potem ułożyłem się na podłodze i zacząłem jęczeć i rzucać się, dopóki mnie nie zabrali i nie wynieśli.
— Jakto? i cały czas udawałeś?
— A nie, na drugi dzień rano dostałem naprawdę ataku i to tak silnego, jakiego dawno nie miałem, i leżałem dwa dni bez pamięci.
— Przynieśli mnie do mieszkania Grigora, a Marta ułożyła mnie za przegródką, jak to zawsze robiła, gdy byłem chory. Ona była dla mnie od małości bardzo dobra. Leżałem tam, jęcząc zcicha, a wciąż czekałem na Dymitra Fedorowicza.
— A gdyby nie był przyszedł?
— Toby się nic nie stało. Bez niego nie odważyłbym się.
— Dobrze, dobrze. Mów tylko wyraźnie, bo nie zupełnie cię rozumiem.
— Byłem pewien, że Dymitr Fedorowicz przyjdzie, tak go już usposobiłem. Wiedząc o znakach, mógł się łatwo przedostać do wnętrza domu i zabić Fedora Pawłowicza.
— Czekaj! — przerwał Iwan.
— Gdyby go zabił, toby i pieniądze zabrał. To ja wmówiłem w niego, że Fedor Pawłowicz trzyma je pod poduszką, a to nie było prawdą.