Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-3.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie.
— Bo dziś dopiero spostrzegłem, że ty jesteś jeszcze bardzo młody, całkiem młody, świeży chłopak, żółtodzióbek, jeśli się za to określenie nie obrazisz.
— Nie, bynajmniej, przeciwnie podziwiam jasną przenikliwość twego spostrzeżenia. Bo czy uwierzysz, że od chwili rozstania się mego z tobą, tam, u niej, o tem tylko myślałem, o tej mojej wielkiej, chłopięcej prawie młodości. I czy wiesz, co mówiłem sobie, siedząc tu przed chwilą?... Chociażbym nawet utracił wiarę w życie, choćbym się zawiódł na ukochanej kobiecie, i stracił wszelkie złudzenia co do praw rządzących światem, choćbym doszedł do przekonania, że nie ład i harmonia, a przeklęty jakiś bezładny, piekielny chaos, rządzi przebiegiem zdarzeń, to, mimo to, chcę żyć i raz przywarłszy ustami do brzegów puhara, nie oderwę się od niego, aż dopóki nie wychylę wszystkiego do dna, choćby spaść miały na mnie wszystkie nieszczęścia i rozczarowania tego świata.
Do trzydziestu lat młodość moja pokona wszystko, potem, być może, puhar odrzucę i odejdę, gdzie? niewiem, tak mi się przynajmniej zdaje. Zapytywałem siebie nieraz, czy jest na świecie taka rozpacz, takie nieszczęście, taka klęska, któreby mogły zagłuszyć we mnie tę nieskończoną, bezmierną, nieprzyzwoitą, może, żądzę życia, a przecież to charakterystyczna cecha Karamazowych, i ona tkwi niezawodnie w tobie, również jak we mnie, ale dlaczego ma być podłą? Żyć chcę