Przejdź do zawartości

Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W którym? — spytał ze zdziwieniem Mikołaj Parfenowicz.
— W tym, który pan nosisz na trzecim palcu — dopytywał Mitia, z uporem rozkapryszonego dzieciaka.
— To topaz, zadymiony topaz — mogę zdjąć pierścień — niech pan obejrzy.
— Nie, nie, nie zdejmuj pan — zaprzeczył Mitia, zły sam na siebie.
— Tfu, do dyabła panowie, obrzydziliście mi własną duszę.
Czy wy sobie wyobrażacie, że gdybym zabił ojca, to byłbym w stanie ukryć to, wykręcać się przed wami, kłamać i udawać?
Gdybym był winowajcą, przysięgam, że nieczekałbym waszego przybycia, ale zastrzeliłbym się zaraz, jakem pierwotnie zamierzał, nie doczekawszy świtu.
Przez lat dwadzieścia nie nauczyłbym się tyle, ile przez tę jedną przeklętą noc.
Czy patrzyłbym wam prosto w oczy? czy rozmawiałbym tak z wami, ja, który się tak męczyłem domniemanem zabójstwem Grigora? A wy chcecie, ażebym przed takimi, jak wy, którzy drwicie ze mnie, nie wierzycie słowom moim, stawiacie mi co krok jakieś pułapki, żebym ja odkrywał wam dobrowolnie jeszcze nową podłość swoją i nową hańbę. Ten, co otworzył drzwi do mieszkania ojca mego, musiał go zamordować i ograbić, a kto on? niemam pojęcia, choć gubię się w domysłach. Tyle wam mogę powiedzieć i więcej ani słowa, a teraz wołajcie świadków.