Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-1.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Rozgrzeszenia proszę dla grzesznej duszy mojej — przemówiła cicho i bez pośpiechu, poczem uklękła i pokłoniła mu się do nóg.
— Zgrzeszyłam, ojcze! i boję się grzechu mego!
Starzec usiadł na najniższym stopniu schodów, kobieta zbliżyła się do niego, nie wstając z klęczek.
— Wdowa ja od trzech lat — zaczęła półszeptem, jakby wzdrygając się sama przed sobą. — Źle mi było za mężem, stary był, bił mnie wciąż. Aż zasłabł i leżał chory. Wtedy myślę, wstanie i znów bić będzie — i pomyślałam...
— Czekaj — przerwał starzec, i przybliżył usta do szepczących warg.
Spowiedź kończyła się cicho, tak, że nic już prawie niebyło można dosłyszeć.
— To już trzeci rok? — spytał starzec.
— Trzeci rok. Z początku myślałam, że to nic, a teraz chora jestem z tej zgryzoty.
— Zdaleka?
— Pięćset wiorst ztąd, ojcze.
— Mówiłaś na spowiedzi?
— Mówiłam już dwa razy.
— I dostałaś rozgrzeszenie?
— Dostałam, ale i tak boję się, umierać się boję.
— Nie bój się, niczego się nie bój, Bóg przebaczy ci wszystko, bylebyś tylko miała szczerą skruchę. Niema na całej ziemi takiego grzechu, któregoby Bóg nie chciał przebaczyć tym, co naprawdę żałują. Człowiek nie może