Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia nie mógł oczu oderwać od pierścieni, zdobiących rękę sędziego. Jeden był z ametystem, drugi ażurowy, pięknej bardzo roboty i szczególnego blasku. Nie mógł nigdy pojąć, dlaczego pierścienie te pochłaniały tak wyłącznie jego uwagę.
Na krześle, na prawo od Miti, w miejscu, które zajmował przedtem Maksymow, usiadł prokurator, tam zaś, gdzie poprzednio siedziała Grusza, zajął miejsce pisarz, towarzyszący urzędnikom. Sędzia śledczy siedział na kanapie, gdzie wprzód figurował jegomość z fajką, niefortunny wielbiciel Gruszy. Sprawnik usunął się w zagłębienie przy oknie, gdzie dotrzymywał mu towarzystwa młody Kałganow.
— Proszę, napij się pan wody — zapraszał po raz dziesiąty może sędzia śledczy.
— Wypiłem już, panowie, wypiłem. No cóż! Sądźcie mnie teraz, skazujcie, wydajcie wyrok! — zawołał Mitia, patrząc przed siebie osłupiałym, nieruchomym wzrokiem.
— Tak, więc pan utrzymuje stanowczo, że nie winien jesteś śmierci ojca? — pytał sędzia.
— Tak, tak, tej śmierci nie jestem winien, przelałem inną krew, krew innego starca, ale ojca mego nie zabiłem. Opłakuję całem sercem tamto zabójstwo, ale strasznie, panowie, o, strasznie, odpowiadać za nie, inną krwią, tak blizką! To jakbyście mi obuchem dali po głowie. Ale któż zabił mego ojca? Kto go mógł zabić, jeśli nie ja? To coś nadzwyczajnego, niemożliwego.
— Kto mógł zabić ojca pańskiego... — zaczął sędzia, ale w tej chwili przerwał mu prokurator,