Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-4.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyjmiesz, przyjmiesz, sam przecież o to prosiłeś — i rzuciła mu banknot.
— Naturalnie, że przyjmę — zawołał Rakitin, źle ukrywając zmieszanie — wiadomo przecie, głupi daje, mądry bierze.
— A teraz cicho mi bądź, Rakitka, bo to, co teraz mówić będę, nie dla twoich uszu. Siadaj sobie tam w kątku i milcz. Tyś nie nasz, i nie kochasz nas wcale.
— Za cóżbym miał was kochać? — odparł zgryźliwie Rakitin.
Pieniądze otrzymane od Gruszy wsunął do kieszeni, ale w gruncie był mocno niezadowolony, bo wstyd mu było otrzymywać je w obecności Aloszy. Miał widocznie nadzieję, że Grusza da mu je później, gdy zostaną sami; to też dotąd zachowywał się względem niej o ile mógł najuprzejmiej, udając, że nie rozumie jej pogardliwych przymówek, ale teraz rozgniewał się na dobre.
— Za cóż to mam was kochać? cóżeście mi dobrego zrobili?
— Można kochać ot tak, za nic, tak, jak Alosza.
— Zkądże ty wiesz, że cię Alosza tak kocha? czem ci tego dowiódł?
Grusza wystąpiła na środek pokoju, z twarzą pałającą i błyszczącemi oczami i poczęła mówić z wielkiem wzburzeniem, a w głosie jej czuć już było cokolwiek histeryczne rozdraźnienie.
— Ty nas nie rozumiesz, Rakitka, więc milcz, siedź tam cicho w kącie i nie odzywaj się, ty lokajska duszo. A przedewszystkiem zabraniam