Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-2.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
JESZCZE JEDNA STRACONA REPUTACYA.

Odległość klasztoru od miasta nie wynosiła więcej, jak wiorstę z okładem. Alosza szedł śpiesznie po tej drodze, pustej już zupełnie, o tej godzinie. Była już prawie noc, tak, że w odległości kilkudziesięciu kroków nie odróżniało się prawie przedmiotów. W połowie drogi na rozstaju, rósł samotny, rozłożysty wiąz, pod którym czerniła się w tej chwili jakaś postać ludzka. Postać ta, za zbliżeniem się Aloszy, oderwała się od drzewa i rzuciła się ku niemu, krzycząc:
— Pieniądze lub życie!
— To ty Mitia? — pytał zdziwiony Alosza, wzdrygnąwszy się mimowoli.
— Cha, cha! Nie spodziewałeś się tu mnie spotkać. Myślałem, gdzieby najlepiej na ciebie czekać, i doszedłem do przekonania, że chyba tu, na tych rozstajnych drogach i nie zawiodłem się. No, mów-że teraz prawdę, zdepcz mnie jak robaka. Ale co tobie?
— Nic, bracie, to tak z niespodzianego wrażenia. Ach Mitia! ta krew ojca; — tu Alosza zapłakał wreszcie, na co mu się już dawno zbierało, czuł, że ma duszę starganą.
— Tyś o mało ojca nie zabił, a teraz jesteś w stanie żarty stroić.
— Uważasz, że takie zachowanie się jest nieprzyzwoite, nie licuje z położeniem?
— O nie. Ja tak sobie.
— Poczekaj. Patrz jaka noc, ciemna, mroczna, ponura, wiatr naniósł chmur, gwiżdże posęp-